Wstaję wcześnie rano, bo chcę go zobaczyć, zanim pójdzie do pracy, jadę przez pół miasta, by spędzić z nim kilka minut w aucie.
Pędzę do piekarni, by kupić jego ulubione bułki, robię mu kanapki do pracy i gdy wsiada do auta, wręczam mu je.
Kiedy mogę, odbieram go po pracy, robimy razem zakupy. Czasem ja za te zakupy płacę.
Kiedy zamawiamy coś razem ze sklepu internetowego, coraz częściej płacę ja, za całość zamówienia.
Nie przeszkadza mi to. A w zasadzie nie przeszkadzało.
Teraz sama nie wiem.
Skoro jestem w stanie wstać o 5.30 dla niego, rezygnować z własnego snu czy wygody, by sprawić mu przyjemność czy ułatwić życie, to może nie jest niczym dziwnym, że oczekuję, iż on też będzie mógł choć raz wstać wcześniej, by spędzić ze mną trochę czasu.
Ale to tak nie działa.
Może to hormony, zły dzień, niewyspanie, sama nie wiem, ale dziś jest mi smutno (problemy z małym dodatkowo komplikują sprawę). I kiedy zaproponowałam spotkanie jutro rano (bo dziś nie byłam w stanie się spotkać), on podał listę spraw, którymi musi się zająć. Odpisałam, że rozumiem. Ale rozumienie wcale nie sprawiło, że zaakceptowałam fakt, że nie jestem na jego liście priorytetów.
Cholernie boli.
Znów łapię się na tym, że myślę, jak bardzo oboje się ranimy, że ta relacja jednak wiele nas kosztuje. Że w takim razie po co.
Stresuje mnie wizja spotkania z jego rodzicami, wizja wyjazdu, wspólnej pracy. Jego lęki i obawy chyba zaczynają mi się udzielać. Nawet taka banalna sprawa, jak wspólne łóżko. Że to może być problem. Gdybym wiedziała, zarezerwowałabym dwa pokoje, albo apartament z oddzielnymi łóżkami.
Do szału doprowadza mnie, gdy on, po dwóch godzinach milczenia, pisze „już jestem”, ja reaguję, o coś pytam, a on znika na 30 minut, potem tylko zdawkowo odpowiada na moje pytanie, albo go w ogóle nie zauważa, tylko pisze cokolwiek, zaznaczając swą obecność, po czym znika ponownie. Jakby takim wysiłkiem było ciągłe porozmawianie ze mną przez kilka minut.
Na początku wgapiałam się w ekran, czekając, aż zechce mi poświęcić kilka sekund.
Teraz już się nie wgapiam, ale nadal tak samo boli.
Jaki kontrast, gdy pisze, że jestem najwspanialszą kobietą, jaką kiedykolwiek poznał.
A dziś mam ochotę mu odpowiedzieć, że może faktycznie jestem i najwspanialsza, ale on nie zasługuje na kogoś takiego, jak ja, skoro totalnie nie potrafi docenić tego, co ma, tego, co wnoszę do naszej relacji.
Chyba za dużo oczekuję. Potrafię dać dużo, uszczęśliwiać innych, jakbym miała jakiś czytnik ich pragnień i oczekiwań. Tylko chyba jeszcze nie spotkałam osoby, która odczytywałaby moje pragnienia i potrzeby.
Wróć. Spotkałam. Pan K. – kiedy niczym złota rybka chciał spełniać moje marzenia, zanim zdołałam je wypowiedzieć. Niestety, na chęciach się kończyło, choć podobno wiatrówkę nadal wozi w aucie. Przecież mieliśmy postrzelać.
Jest jedyną osobą, tak sądzę, która wie o mojej nowej relacji. I zaskakuje mnie, zwłaszcza, gdy mówi: „myślałem o twoim chłopaku’ – bo znalazł jakiś eksponat do jego kolekcji, bo przekazał informację o targach, na których można uzupełnić zbiory.
A ja nie mówię „chłopakowi” skąd mam te eksponaty (znalazłam w piwnicy). Cieszy mnie jego radość, pewnie tak, jak Pana K. cieszy sprawianie radości mnie, jakże inteligentnie, nie poprzez prezenty dla mnie, ale przez prezenty dla mojego „chłopaka”.
Kiedy jest mi bardzo źle, łapię się myśli, że jest on, że znów wymknę się na trochę, zniknę w jego ramionach, wtulę się w zapach jego włosów, zasmakuję jego zmysłowych ust, pochylę nad nim i kolejny raz przebiegnie mi przez myśl stwierdzenie, że to najprzystojniejszy facet, jakiego znam, choć on zupełnie się z moją oceną nie zgadza.
Robimy razem zakupy, jeździmy autem, snujemy się po mieście, często trzymając się za ręce. Wyłączam przejmowanie się tym, co powiedzą inni. Może niesłusznie wyłączam.
Kiedy wchodzimy razem do sklepu, zastanawiam się, czy biorą mnie za jego mamę. On, w swoich zaprzyjaźnionych sklepach, przedstawia mnie jako swoją przyjaciółkę. A ja mam problem, jak o nim mówić, więc najczęściej mówię „Młody”. Czekałam ostatnio na niego na parkingu przy stacji benzynowej, zapytałam, czy mogę chwilę tam zostać, bo (i szukałam w głowie, jak go określić) poszedł coś załatwić i zaraz wróci.
Zastanawiam się, jak będą na nas patrzeć, gdy zameldujemy się w hotelu. Tego lata meldowałam się w hotelu w Brukseli z synem, niewiele młodszym od niego. W zasadzie chyba coraz mniej przejmuję się tym, jak oceniają mnie inni, co sobie pomyślą.
Przy nim bywam szczęśliwa.
Ale to znów takie wykradane szczęście. I za każdym razem, gdy się z nim rozstaję, uświadamiam sobie bardzo mocno niemożność osiągnięcia pełni szczęścia z nim.
Inny świat. Inne wartości. Inne pokolenie. Inna strefa czasowa.
Wszystko inne.
Może tylko taki sam smutek, który czasem przychodzi nie wiadomo skąd, i z którym tak trudno sobie poradzić.
Po godzinie od poinformowania mnie, że już jest, łaskawie właśnie się odezwał.
Wiem, że mu smutno. Kiedy pytałam, czy mogę jakoś poprawić mu nastrój, odparł, że nie, a potem poprosił o element do kolekcji. Równie dobrze mógłby mnie poprosić o gwiazdkę z nieba.
Zaczęłam przygotowywać dla niego kalendarz adwentowy. Z drobiazgami i zadaniami. Nie wybrałam jeszcze formy kalendarza, kompletuję drobiazgi i listę zadań. Dla nikogo nigdy wcześniej nie zrobiłam kalendarza adwentowego. Dzieci miały czekoladowe, które nigdy nie dotrwały do Bożego Narodzenia. Pamiętam, jak moja koleżanka, na wyjeździe erazmusowym, dostała kalendarz adwentowy od swojego chłopaka. Niesamowite było to, że on ten kalendarz zrobił samodzielnie i wypełnił w bardzo pomysłowy sposób. Przez wiele lat marzyłam, żeby zrobić taki kalendarz. I może w tym roku tak będzie.
Nawet, jeśli zanim nadejdzie adwent, mielibyśmy się rozstać (choć wyjazd zarezerwowany na początek grudnia), to i tak planuję zrobić ten kalendarz. Może jest on bardziej potrzebny mnie samej, niż jemu.
Bardzo chciało mi się spać, walczyłam z sennością czekając, by napisał choć słowo. Teraz pisze, a ja nawet nie mam ochoty przełączyć karty w przeglądarce, by przeczytać jego wiadomość.
Źle mi.
Ale jestem silna. Nie takie emocje dźwigałam. I, paradoksalnie, w jakiś sposób pomaga mi świadomość tego, że w moim życiu jest Pan K., jako przyjaciel, osoba wspierająca, że jest. I – teraz sobie to uświadomiłam – gdybym jemu zaproponowała spotkanie od 6.00 do 8.00 rano, mój czas tylko dla niego, na pewno bez wahania zaakceptowałby moją propozycję.
Kwestia priorytetów?
Sama się nie przytulę. Ale mogę sobie poczytać francuską powieść i pozastanawiać się nad Emmą Bovary i córkami Ojca Goriot – w kontekście kochanków i ruiny finansowej spowodowanej pośrednio przez owych kochanków.
Wierzę, że to jest tylko kryzys, czyli stan przejściowy, że sytuacja lada moment ustabilizuje się. Póki co, jest ciężko, kryzysowo i samotnie. Ale dam radę.
Jak zwykle.