Kryzysowa

Wstaję wcześnie rano, bo chcę go zobaczyć, zanim pójdzie do pracy, jadę przez pół miasta, by spędzić z nim kilka minut w aucie.

Pędzę do piekarni, by kupić jego ulubione bułki, robię mu kanapki do pracy i gdy wsiada do auta, wręczam mu je.

Kiedy mogę, odbieram go po pracy, robimy razem zakupy. Czasem ja za te zakupy płacę.

Kiedy zamawiamy coś razem ze sklepu internetowego, coraz częściej płacę ja, za całość zamówienia.

Nie przeszkadza mi to. A w zasadzie nie przeszkadzało.

Teraz sama nie wiem.

Skoro jestem w stanie wstać o 5.30 dla niego, rezygnować z własnego snu czy wygody, by sprawić mu przyjemność czy ułatwić życie, to może nie jest niczym dziwnym, że oczekuję, iż on też będzie mógł choć raz wstać wcześniej, by spędzić ze mną trochę czasu.

Ale to tak nie działa.

Może to hormony, zły dzień, niewyspanie, sama nie wiem, ale dziś jest mi smutno (problemy z małym dodatkowo komplikują sprawę). I kiedy zaproponowałam spotkanie jutro rano (bo dziś nie byłam w stanie się spotkać), on podał listę spraw, którymi musi się zająć. Odpisałam, że rozumiem. Ale rozumienie wcale nie sprawiło, że zaakceptowałam fakt, że nie jestem na jego liście priorytetów.

Cholernie boli.

Znów łapię się na tym, że myślę, jak bardzo oboje się ranimy, że ta relacja jednak wiele nas kosztuje. Że w takim razie po co.

Stresuje mnie wizja spotkania z jego rodzicami, wizja wyjazdu, wspólnej pracy. Jego lęki i obawy chyba zaczynają mi się udzielać. Nawet taka banalna sprawa, jak wspólne łóżko. Że to może być problem. Gdybym wiedziała, zarezerwowałabym dwa pokoje, albo apartament z oddzielnymi łóżkami.

Do szału doprowadza mnie, gdy on, po dwóch godzinach milczenia, pisze „już jestem”, ja reaguję, o coś pytam, a on znika na 30 minut, potem tylko zdawkowo odpowiada na moje pytanie, albo go w ogóle nie zauważa, tylko pisze cokolwiek, zaznaczając swą obecność, po czym znika ponownie. Jakby takim wysiłkiem było ciągłe porozmawianie ze mną przez kilka minut.

Na początku wgapiałam się w ekran, czekając, aż zechce mi poświęcić kilka sekund.

Teraz już się nie wgapiam, ale nadal tak samo boli.

Jaki kontrast, gdy pisze, że jestem najwspanialszą kobietą, jaką kiedykolwiek poznał.

A dziś mam ochotę mu odpowiedzieć, że może faktycznie jestem i najwspanialsza, ale on nie zasługuje na kogoś takiego, jak ja, skoro totalnie nie potrafi docenić tego, co ma, tego, co wnoszę do naszej relacji.

Chyba za dużo oczekuję. Potrafię dać dużo, uszczęśliwiać innych, jakbym miała jakiś czytnik ich pragnień i oczekiwań. Tylko chyba jeszcze nie spotkałam osoby, która odczytywałaby moje pragnienia i potrzeby.

Wróć. Spotkałam. Pan K. – kiedy niczym złota rybka chciał spełniać moje marzenia, zanim zdołałam je wypowiedzieć. Niestety, na chęciach się kończyło, choć podobno wiatrówkę nadal wozi w aucie. Przecież mieliśmy postrzelać.

Jest jedyną osobą, tak sądzę, która wie  o mojej nowej relacji. I zaskakuje mnie, zwłaszcza, gdy mówi: „myślałem o twoim chłopaku’ – bo znalazł jakiś eksponat do jego kolekcji, bo przekazał informację o targach, na których można uzupełnić zbiory.

A ja nie mówię „chłopakowi” skąd mam te eksponaty (znalazłam w piwnicy). Cieszy mnie jego radość, pewnie tak, jak Pana K. cieszy sprawianie radości mnie, jakże inteligentnie, nie poprzez prezenty dla mnie, ale przez prezenty dla mojego „chłopaka”.

Kiedy jest mi bardzo źle, łapię się myśli, że jest on, że znów wymknę się na trochę, zniknę w jego ramionach, wtulę się w zapach jego włosów, zasmakuję jego zmysłowych ust, pochylę nad nim i kolejny raz przebiegnie mi przez myśl stwierdzenie, że to najprzystojniejszy facet, jakiego znam, choć on zupełnie się z moją oceną nie zgadza.

Robimy razem zakupy, jeździmy autem, snujemy się po mieście, często trzymając się za ręce. Wyłączam przejmowanie się tym, co powiedzą inni. Może niesłusznie wyłączam.

Kiedy wchodzimy razem do sklepu, zastanawiam się, czy biorą mnie za jego mamę. On, w swoich zaprzyjaźnionych sklepach, przedstawia mnie jako swoją przyjaciółkę. A ja mam problem, jak o nim mówić, więc najczęściej mówię „Młody”. Czekałam ostatnio na niego na parkingu przy stacji benzynowej, zapytałam, czy mogę chwilę tam zostać, bo (i szukałam w głowie, jak go określić) poszedł coś załatwić i zaraz wróci.

Zastanawiam się, jak będą na nas patrzeć, gdy zameldujemy się w hotelu. Tego lata meldowałam się w hotelu w Brukseli z synem, niewiele młodszym od niego. W zasadzie chyba coraz mniej przejmuję się tym, jak oceniają mnie inni, co sobie pomyślą.

Przy nim bywam szczęśliwa.

Ale to znów takie wykradane szczęście. I za każdym razem, gdy się z nim rozstaję, uświadamiam sobie bardzo mocno niemożność osiągnięcia pełni szczęścia z nim.

Inny świat. Inne wartości. Inne pokolenie. Inna strefa czasowa.

Wszystko inne.

Może tylko taki sam smutek, który czasem przychodzi nie wiadomo skąd, i z którym tak trudno sobie poradzić.

Po godzinie od poinformowania mnie, że już jest, łaskawie właśnie się odezwał.

Wiem, że mu smutno. Kiedy pytałam, czy mogę jakoś poprawić mu nastrój, odparł, że nie, a potem poprosił o element do kolekcji. Równie dobrze mógłby mnie poprosić o gwiazdkę z nieba.

Zaczęłam przygotowywać dla niego kalendarz adwentowy. Z drobiazgami i zadaniami. Nie wybrałam jeszcze formy kalendarza, kompletuję drobiazgi i listę zadań. Dla nikogo nigdy wcześniej nie zrobiłam kalendarza adwentowego. Dzieci miały czekoladowe, które nigdy nie dotrwały do Bożego Narodzenia. Pamiętam, jak moja koleżanka, na wyjeździe erazmusowym, dostała kalendarz adwentowy od swojego chłopaka. Niesamowite było to, że on ten kalendarz zrobił samodzielnie i wypełnił w bardzo pomysłowy sposób. Przez wiele lat marzyłam, żeby zrobić taki kalendarz. I może w tym roku tak będzie.

Nawet, jeśli zanim nadejdzie adwent, mielibyśmy się rozstać (choć wyjazd zarezerwowany na początek grudnia), to i tak planuję zrobić ten kalendarz. Może jest on bardziej potrzebny mnie samej, niż jemu.

Bardzo chciało mi się spać, walczyłam z sennością czekając, by napisał choć słowo. Teraz pisze, a ja nawet nie mam ochoty przełączyć karty w przeglądarce, by przeczytać jego wiadomość.

Źle mi.

Ale jestem silna. Nie takie emocje dźwigałam. I, paradoksalnie, w jakiś sposób pomaga mi świadomość tego, że w moim życiu jest Pan K., jako przyjaciel, osoba wspierająca, że jest. I – teraz sobie to uświadomiłam – gdybym jemu zaproponowała spotkanie od 6.00 do 8.00 rano, mój czas tylko dla niego, na pewno bez wahania zaakceptowałby moją propozycję.

Kwestia priorytetów?

Sama się nie przytulę. Ale mogę sobie poczytać francuską powieść i pozastanawiać się nad Emmą Bovary i córkami Ojca Goriot – w kontekście kochanków i ruiny finansowej spowodowanej pośrednio przez owych kochanków.

Wierzę, że to jest tylko kryzys, czyli stan przejściowy, że sytuacja lada moment ustabilizuje się. Póki co, jest ciężko, kryzysowo i samotnie. Ale dam radę.

Jak zwykle.

Złudnie

Jesteśmy w aucie we czwórkę, czuję napięcie i nadzieję, że jeszcze wszystko się ułoży, że damy radę, że w końcu wszystkim nam zależy na tym samym.

A potem równia pochyła. Nie rozumiem. Przecież całą mną czułam, że to może się udać, że jest bliżej, lepiej, że ja tego chcę.

Spotkanie ciągnie się w nieskończoność, a każda jego chwila sprawia tak ogromny ból, że w końcu nie jestem w stanie powstrzymać łez.

Wszystkim jest źle, ale dzieci najbardziej dają to odczuć. Boli, kiedy mały mówi, że szczęśliwy był daleko od domu. Chciałabym, by czuł, że może normalnie funkcjonować w domu.

Pytanie, w jakim domu… Kiedy dzieci chórem mówią „rozwiedźcie się”…

To nie jest decyzja dzieci. A ja kolejny raz zostałam odarta z nadziei, że to jest coś, co można posklejać, co może się udać.

Dopiero wiele godzin po powrocie do domu czuję, co tak najbardziej było nie tak.

Dyskredytowanie mnie. Krytyka mnie wobec dzieci.

Wiem, że nie jestem idealna, wiem, że nie zawsze udaje mi się realizować to, co bym chciała. Wiem. Tylko nie wiem, dlaczego, jeśli raz na jakiś czas coś mi nie wyjdzie, to jest to pretekstem, bym usłyszała, w obecności dzieci, że ja zawsze źle robię, że zawsze to moja wina.

Wczoraj mały miał ciężki dzień, wybiegł ze szkoły, wysłał wiadomość. Siedziałam w samochodzie z – nie wiem, jak go określić, może tak, jak sam siebie określa – przyjacielem. Podjęłam decyzję, że jadę po małego, przyjaciela miałam odwieźć po drodze, ale źle skręciłam, a on powiedział, że jednak ze mną pojedzie. Tych kilka minut razem w aucie, kiedy czułam, jak w żołądku rośnie mi jakiś supeł, a on siedział obok, po prostu był – te kilka minut było łatwiejsze do zniesienia, ze względu na jego obecność.

Układałam w głowie, co powiem małemu. Wsiadł do auta, przywitał się, odwieźliśmy przyjaciela, potem wróciliśmy do domu. Właśnie w takich chwilach najbardziej potrzebuję, żeby ktoś po prostu był, wspierał własną obecnością, nie potrzebuję rad, krytyki, ale wsparcia. I właśnie to dostałam.

Potem ja pomogłam przyjacielowi. Niewiele potrafię – w moim odczuciu – ale chociaż tyle mogłam zrobić. Ucieszył się. Było mi miło. Dla mnie to nie był żaden wysiłek czy problem, ale radość, że mogę mu pomóc, może nawet poczucie szczęścia. Sama nie wiem.

Kiedy siedzieliśmy razem w aucie, uświadomiłam sobie,  że chciałabym zabrać dzieci i dokądś wyjechać, ale nie chcę wyjeżdżać bez niego.

Nie chcę też w żaden sposób obarczać go moimi problemami. Ciągle patrzę na niego jak na istotę z innego świata, z innej strefy czasowej. Z jednej strony mam potrzebę chronienia go, opiekowania się nim, z drugiej – czuję jego troskę i opiekę.

Nie wiem, jak ma się do tego sytuacja, kiedy bałam się, że mnie skrzywdzi. Może w głowie ułożyłam już kilkanaście wersji usprawiedliwienia dla niego. A potem wyrzuciłam z pamięci całą sytuację, teraz ją odszukując, by uświadomić sobie, że nie jest idealnie. Nasze plany ciągle musimy korygować i dopasowywać – do moich dzieci i obowiązków, do jego lęków i obaw.

Chyba najtrudniej mi z tym, że we mnie tkwi tak mocna potrzeba podróżowania, że lubię nowe miejsca, nowe sytuacje, a on bardzo się ich boi. Nie zmuszam. Proponuję. Oswajam. Czekam. Wierzę, że ta najpiękniejsza podróż jest ciągle przed nami. Niekoniecznie na drugi koniec świata. Tu, gdzie jestem teraz, nie chcę zostać. Nie dziś. Nie po wczorajszym dniu.

Krzywdę

Piękne, jesienne popołudnie, promienie słońca odbijają się w różnokolorowych liściach, bezwietrznie, ciepło. Wychodzimy z zajęć, on najpierw mówi coś o planach na popołudnie, proponuję, że go odwiozę do domu, jedziemy, on w ostatniej chwili pyta, czy mogę zaparkować dalej, przy pewnym sklepie. Mogę. Parkuję. Wysiadamy. On o coś pyta, już nie pamiętam, o co, odpowiadam coś, co miało związek z panem K. On pyta, czy zrobić mi krzywdę, ja mówię, że tak. On zaciska dłoń na mojej krtani. W pierwszej chwili pomyślałam, że zrobi to w miarę delikatnie, jak zwykle. Ale boli, straszliwie, nie wiem, co przeraża mnie bardziej, ból, niemożność złapania oddechu czy świadomość, że jedno i drugie dzieje się dlatego, że on to robi. Mijają sekundy, cieszę się, że mam na sobie bardzo ciemne okulary, duże, zasłaniają łzy spływające po policzkach. Mimo bólu zapieram się, by nie okazać, że boli, nie prosić, by przestał. Nie robię nic. On w końcu przestaje, ja udaję, że nic się nie stało, on poprawia mój kapelusz, a ja w odbiciu w szybie samochodu widzę, że kapelusz nie leży tak, jak powinien i ponownie go poprawiam. Zamykam samochód. Idziemy. A we mnie jakiś głosik krzyczy do niego „Spierdalaj z mojego życia, na zawsze, zostaw mnie i nigdy się do mnie nie zbliżaj”. Nie umiem wypuścić tego głosu na zewnątrz. Idziemy na spacer, on trzyma moją dłoń, liście opadają wirując cudownie nad ziemią. On podnosi żółciutki jak dojrzała cytryna liść klonu i mówi, że lubi zbierać liście. Ja też lubię. Opowiada, jak ostatnio znalazł w pudełku liście zebrane w zeszłym roku. Podaje mi ten żółciutki liść i mówi, że to dla mnie. Idziemy. Wokół nas dzieci na rowerach, na rolkach, ludzie z psami, samotni. Siadamy na ławce. On mówi, że jestem smutna i że chciałby coś zrobić, żeby to zmienić, ale nie umie. Słońce już osuszyło moje łzy, ale nie zdejmuję okularów. On całuje mnie, a kapelusz zsuwa się na ławkę, podchodzi do nas jakiś starszy pan, nietrzeźwy, kulturalnie się wita, życzy wszystkiego dobrego, mówi coś, że sam pamięta, jak on tak siedział z kimś na ławce, coś jeszcze mówi, żegna się, też go żegnam i życzę dobrego dnia, on odchodzi.

Wymyślam jakieś uzasadnienie dla mojego smutku, chyba wiarygodne. Wtulam się w jego rękaw, zdejmuję pajączka, który chodzi po jego bluzie – on bardzo nie lubi pająków. Siedzimy tak przez godzinę. Rozmawiamy. Wracając do auta uszkadzam but, wysokie szpilki, nie mogę w nich iść, idę boso, nie obchodzi mnie, co on na to. Żegnamy się. Przed wejściem do auta mówię mu, że mnie skrzywdził. Mówię kiedy. On mówi, że sama chciałam. Nic nie mówię, całuję go. Wsiadam. Odjeżdżam.

Wieczorem on pisze do mnie, przeprasza, mówi, że nie chciał mnie krzywdzić, że nie chce krzywdzić tych, których kocha.

Ale już nigdy nie będzie tak samo.

Boję się. I nie wiem, co z tym zrobię, bo on wciąż jest dla mnie bardzo ważny.

Żółciutki liść włożyłam do notatek. Ale doskonale wiem, że nie będzie mi przypominał o spacerze w jesiennym słońcu, lecz o jego dłoni na mojej szyi.

Poza ramy

Nie da się zamknąć tego, co się dzieje, w żadnym schemacie, za dużo nienormalności w nas. W mnie, w nim. Co rusz się ranimy, przepraszamy, ale te zranienia w dużej mierze wynikają z nieporozumień, niewłaściwego odczytania intencji czy słów drugiej strony. Wyjaśniamy wszystko, a potem nawzajem zasypujemy się lękami, że to drugie zrezygnuje, znudzi się, odejdzie, zostawi, kiedy jedno ma doła, drugie paskudnie się czuje, wspieramy się, ale tak naprawdę poza obecnością, zapewnianiem o uczuciach i o wsparciu, żadne z nas nie może nic więcej zrobić dla drugiego, wszystko dzieje się w środku, trzeba uporządkować własne wnętrze, by nastał spokój.

Czasem zastanawiam się, czy jak usłyszę znów pytanie, skąd się znamy, nie powiedzieć, że poznaliśmy się w poczekalni do psychiatry. To nie jest prawda, ale siedzieliśmy w tej poczekalni razem. Kilka razy. Może taka informacja w jakiś sposób uzasadniłaby naszą relację, sama nie wiem.

Urwaliśmy się z zajęć. Bo miała być przerwa. Ale skończyła się wcześniej, niż myśleliśmy. Znaleźliśmy pustą salę gimnastyczną, kochaliśmy się tam w pośpiechu, zastanawiając się, czy na pewno nie ma tam kamer i czy nikt nas nie znajdzie. On wrócił na zajęcia pierwszy. Ja po dłuższej chwili, jeszcze zahaczyłam o łazienkę. Zastanawiałam się, czy tylko ja czuję, że mam na sobie, w sobie jego zapach, jego część.

Ktoś zapytał, czy jesteśmy rodziną. Trudne pytanie, bo uświadamia, że nasze zachowanie mogło na to wskazywać. Było zimno, on wyjął z plecaka swoją koszulę. Ja wyjęłam z torby colę dla niego. Poprawiłam mu błąd w notatkach, a on narysował długopisem serduszko w moim zeszycie.

Czuję się jak nastolatka.

Nie jestem nastolatką.

Uciekam od teraźniejszości, od zobowiązań, od odpowiedzialności – choć na chwilę, choć na moment zapadam się w jego spojrzenie, wszystko znika, nic się nie liczy. Choć na chwilę.

Kiedy się poznawaliśmy, miałam wrażenie, że on po prostu jest ciekaw nowej, niezobowiązującej znajomości. Ciągle podkreślał, że to tylko taka relacja na chwilę, bez angażowania się. A potem każde z nas za mocno się zaangażowało. I kiedy słyszę, jak on mówi, że przecież kiedyś kogoś pozna, że będzie chciał z tym kimś być, założyć rodzinę, być oficjalnie, formalnie – coś we mnie kruszy się i rozpada.

Jest taka część mnie, która od początku powtarzała, że to bez sensu i żebym się w to nie pakowała. Ale nie chciałam tej części słuchać.

Lubię te szalone rzeczy, które razem robimy. Staram się nie wyskakiwać przed szereg, poczekać, aż on zrobi pierwszy krok, pokaże, czego chce, coś zaproponuje. Nie wiem, czy to mi się udaje.

Zapytałam go niedawno, czy mnie kocha. Jego wzrok uciekł na ułamek sekundy. Mnie wystarczyło. Nieważne, że po tym ułamku spojrzał na mnie i powiedział kocham cię. Znów coś we mnie pokruszyło się jeszcze bardziej. Teraz mam wrażenie, że oboje udajemy. On – że mnie kocha. Ja – że w to wierzę.

Trzeba było nie zadawać pytań. Może znów nadinterpretuję, może spadał liść na maskę samochodu i dlatego on odwrócił wzrok, może zauważył wiewiórkę, nie wiem.

Może znów używamy tego samego signifiant, ale mamy w głowach inny signifié.

Ale suma drobnych zdarzeń zaznacza się coraz wyraźniejszą rysą na tym jego wyznaniu i coraz mocniej poddaje je w wątpliwość.

A ja chyba chcę udawać, że w to wierzę. Poczekać, jak on z tego wybrnie, nie ułatwiać mu niczego, nie mówić, że to ja rezygnuję z tej relacji, choć możliwe, że jakaś malutka cząstka mnie próbuje to zrobić.

 

 

 

 

 

 

Kasztanami

Idę przez park, zbieram kasztany, wkładam do głębokich kieszeni. Kilka minut na cieszenie się jesienią, dotykiem kasztanów i cudnymi promieniami słońca przedzierającego się przez żółknące liście.

Czy jestem szczęśliwa? W parku, z kasztanami – tak.

Jestem szczęśliwa, kiedy on patrzy mi w oczy i mówi, że mnie kocha. Patrzy mi w oczy i mówi, że jestem piękna.

Po mojej twarzy płyną łzy, on mówi „nie płacz”, a ja uświadamiam sobie, że nikt nigdy mi nie powiedział, że jestem piękna.

A potem wracam i zapadam się w krzyki, pretensje, próbując odnaleźć w sobie pokłady spokoju i cierpliwości, żeby nie dopuścić, by się pozabijali, żeby odpowiedzieć na ich pytania, wszelkie maaaaamoooo, a gdzie…, maaaamoooo, dlaczego…, maaaamooo, a on…., żeby wysłuchać wszelkich zarzutów, pretensji, obelg i pozwolić im spłynąć po mnie, czując, że chroni mnie delikatny parasol ze szczęścia utkanego w samochodzie, w tej krótkiej chwili, kiedy patrzyliśmy sobie w oczy i poza nami nie liczyło się już nic.

Chodzimy razem na zakupy, odwożę go do pracy, odbieram po pracy, dzwonimy do siebie, piszemy, jego obecność w moim życiu pozwala utrzymać równowagę i dźwigać to, co na pewno jest za dużym obciążeniem dla jednej osoby. Daję radę. Nawet, jeśli płaczę z bezsilności, a jego nie ma obok, wiem, że dam radę, że ogarnę, poukładam wszystko. Wewnętrznie chyba jestem silniejsza, staram się wspierać samą siebie, dla siebie. Jego obecność jest cenna. Ale wiem, że bez niego też będę dawać sobie radę, że wtedy będę może więcej czytać, wrócę do pływania, może zrobię szalik na drutach. Teraz cały wolny czas wykradam dla niego. On robi to samo ze swoim czasem. Póki co, żadne z nas nie żałuje. Pomógł mi wybrać buty, ja wybierałam z nim plecak, wspieramy się w diecie, w ćwiczeniach, dbamy o siebie nawzajem, coraz lepiej się rozumiemy.

Ale w tym całym delikatnym jak pajęczyna szczęściu nie zapominam o tym, jak mocno jest ono tymczasowe. Wystarczy mały podmuch wiatru, pajęczyna odleci. Ściskam w kieszeni kasztan, który mam dla niego. Na szyi mam nietypowy wisiorek, urodzinowy prezent, który dał mi przed 6.00 rano, zbieram te wszystkie kawałeczki i obudowuję się nimi, mając świadomość, że nie możemy być razem, że żadne z nas nawet nie umie sobie tego wyobrazić, jak miałaby wyglądać nasza wspólna przyszłość.

Przez ułamek sekundy zastanawiałam się, czy moglibyśmy być razem, razem zamieszkać. Za dużo komplikacji. A potem pomyślałam, że jeszcze nie. I to było dziwne, że nie padło w mojej głowie jakieś definitywne „nie”, ale to „jeszcze”, które daje nadzieję na to, że pewnego dnia może to nastąpi.

Mówię mu, że go kocham. Ale tak do końca nie wiem, jaka to jest miłość. Jestem o niego zazdrosna. Dobrze mi z nim, ze świadomością, że on się o mnie troszczy, naprawia moje rzeczy, kupuje mi ulubiony chleb i postrzega jako piękną. Radość sprawia mi troszczenie się o niego, podwożenie do pracy, zrobienie kanapki czy wszelkie inne drobiazgi, którymi mogę ułatwić bądź uprzyjemnić mu życie.

Najczęściej używane przez nas słowo to „kiedyś” – kiedyś pójdziemy na pizzę, kiedyś będziemy zbierać kasztany razem, kiedyś poszuramy butami w stertach pożółkłych liści, kiedyś pójdziemy do kina, kiedyś pojedziemy pociągiem, kiedyś on podwiezie nas, kiedyś on przyjdzie do mnie do domu, kiedyś uszyje mi pasek, kiedyś napisze mi list, kiedyś zrobię mu szalik na drutach, kiedyś upiekę mu owsiane ciasteczka, kiedyś opowie mi o swoich kolekcjach, kiedyś zagramy w Batmana, kiedyś… – brzmi jak planowanie wspólnej przyszłości, wbrew wszystkiemu, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew zobowiązaniom i odpowiedzialności.

Tak strasznie dużo nas różni, a tak dobrze potrafimy się zrozumieć. Nie wiem, dlaczego nasze drogi się spotkały. Wszystko jest po coś. Ale teraz jeszcze nie wiem, po co, choć myślę, że nawet jeśli tylko po to, bym nie poddała się i nadal ogarniała dzieci i swoje życie, to już jest bardzo, bardzo dużo.

 

Nomad

Zastanawiam się właśnie, ile z ostatnich 21 nocy spędziłam we własnym łóżku. Jedną? Nawet, jeśli kilka razy spałam w domu, to na kanapie. Sypiałam w hotelach, u rodziny, u mamy. Miałam nadzieję, że coś się poskleja, poukłada. A wszystko się rozsypuje. Moje podróże między jednym domem a drugim, z dzieckiem, psem, laptopem i garstką ubrań stały się już tak męczące, że gdy dziś po tym, jak przewiozłam całą masę pakunków, dziecko i psa do domu i od razu usłyszałam, że lepiej, bym jednak poszła spać do mamy, coś we mnie pękło. Ja wiem, że remont, to, tamto, ale ja już nie chcę tak kursować. Chciałabym mieć swoje miejsce na ziemi, dla mnie, dzieci i psa. Zastanawiam się, czy jestem gotowa zrobić tam miejsce jeszcze dla kogoś. I chyba nie.

Poznałam kogoś. Przez te kilka tygodni tak dużo się działo, nieprzespane noce, tysiące słów przesłanych drogą elektroniczną, długie rozmowy telefoniczne, osobiste. Może nawet przez moment pomyślałam, kiedy zapytał, co bym zrobiła, gdyby się oświadczył, że to może być jakaś bardzo ważna relacja, ale w tej chwili czuję tylko jakieś kolejne wewnętrzne rozdarcie, żal, ból, poczucie wykorzystania. Przecież ja to już przerabiałam z panem K. Nie potrzebuję godzić się na wszystko, zabiegać, ustępować, dostosowywać się, chcę zadbać o siebie samą. Spotykać się z ludźmi, śmiać, pić latte, czytać książki, podróżować. Chcę malować się kiedy mam na to ochotę, a nie dlatego, że ktoś woli mnie umalowaną. Tak samo z pończochami czy butami na wysokim obcasie, noszę je dla siebie.

U siebie czuję się tylko w samochodzie. I teraz trochę u mamy, gdzie nocowałam przez większość nocy w minionych tygodniach i gdzie dziś znów będę spać. Pies zasnął, dzieci jeszcze nie.

Czuję, że potrzebny mi ktoś, kto pomoże ogarniać codzienność, dzieci, psa, dom. Ale najlepszą pomocą dla mnie samej jestem ja sama. Niezawodna.

Kilka tygodni wypełnionych adrenaliną, nowymi doznaniami, jakbym coś brała, co wyłącza moje hamulce, pozwala maksymalnie cieszyć się z każdego, nawet najmniejszego drobiazgu, wymyślać szczęśliwe zakończenia i dostrzegać pozytywy każdej, nawet tej najtrudniejszej sytuacji.

Tylko teraz jakoś trudno mi funkcjonować, jak przez te ostatnie tygodnie. Znaleźć pozytywy tej sytuacji. Może to przez brak snu, a może to już dekrystalizacja i przestałam idealizować.

Mam długie paznokcie, dawno już takich długich nie miałam, nie pomalowałam ich, bo siedziałam nad trudnym zleceniem i każdej chwili mi było szkoda.

Kiedy czuję, że daję siebie całą, tak bardzo, że już nie zostaje nic dla mnie samej, a nagle zderzam się z tym, że ktoś nie chce mi podarować nawet maleńkiego kawałka siebie, swojego czasu – to paskudnie boli. Płaczę, może z bezsilności, a może z rozczarowania, z takiego poczucia, że czegoś się spodziewałam, czegoś oczekiwałam, a rzeczywistość rozminęła się z tymi oczekiwaniami.

Taki dziwny ucisk w klatce piersiowej, nie, nie taki, jak kiedyś, taki ucisk, któremu towarzyszą słone strużki na twarzy. Rozmazany obraz, drżące dłonie.

Całe życie jest podróżą. Pamiętam, jak kiedyś, jedyny raz, w czasie pewnej podróży poczułam, że przyjechałam do siebie, jakbym wróciła po długiej nieobecności do domu, a byłam tam pierwszy raz. Bardziej, niż za tym miejscem tęsknię za tamtym uczuciem.

Może dlatego czuję, jakbym ciągle czegoś szukała. Staram się cieszyć tym, co mam, brać, co życie mi daje. Ale wciąż czuję, że czegoś mi brakuje, że jeszcze nie znalazłam tego, czego szukam, tego, co jest mi potrzebne.

Wracam do punktu wyjścia, do wyprawy nad morze, do tego, że szukam siebie samej, sensu życia, równowagi między dawaniem siebie a dawaniem sobie.

Czuję, że ciągle jestem w trasie. Wieczny nomad. Nawet na krześle przy kuchennym stole jestem daleko od domu. Ale mam wrażenie, że coraz bliżej siebie samej.

 

Żuraw i Papla

Wróciłam do domu, pełna dobrych chęci, zapału, pewnie jak każdy, kto ma nadzieję rozpocząć nowy rozdział swojego życia. Ale życie znów dało mi po nosie.

Pomimo cudnych, wieczornych rozmów i poczucia, że mąż za mną tęskni tak, jak ja za nim, po powrocie poczułam się jak mebel postawiony w kącie. Co prawda wczoraj poszliśmy na rocznicową kolację (wróciłam strasznie późno do domu, Starszy przyjechał ze mną, mąż czekał na nas, zaproponował wspólne wyjście), nawet byłam zaskoczona tym, że wieczór mijał bardzo spokojnie, ale kiedy wróciliśmy do domu, Starszy poszedł spać, mąż też od razu usnął. Nie pamiętam, o czym myślałam przed zaśnięciem, ale pamiętam uczucie rozczarowania.

Dzisiejszy dzień mijał w podobnym klimacie, z mężem podnoszącym na mnie głos z byle powodu, obrażonym (bo próbowałam go przekonać, że do auta nie zmieszczę kabiny prysznicowej, mimo złożonych siedzeń), zarzucił mi, że wywalam pieniądze w błoto (prosiłam, by zapłacił za transport odpowiednim pojazdem), a wieczorem, gdy już wróciłam z zakupów do domu, znów utknął nad komputerem.

Może to jest tak, że się znów mijamy, że kiedy ja robię wszystko, by mu pokazać że jest dla mnie ważny, to on mnie totalnie ignoruje. Próbowałam mu powiedzieć, jak się czuję (niezauważana, niekochana), ale on odparł, że to na pewno dlatego musiałam jechać na tydzień nad morze. Więc o to chodziło… Gdzieś jeszcze boli go to, że pojechałam sama, choć udawał, że akceptuje mój wyjazd.

Jego obojętność jest po prostu przykra. Nie mam ochoty gotować dla niego, choć planowałam naleśniki z owocami, serkiem i bitą śmietaną, jego ulubione, też tracę ochotę na jakiekolwiek starania. Jak byłam daleko, jakoś nam się dobrze wieczorami rozmawiało. Wróciłam i czuję się jak z obcą osobą, niby jest poprawnie, ale tak neutralnie, jakby mnie nie było. Mam wrażenie, że zrobiłam z siebie kompletną idiotkę, starając się pokazać, jak mi zależy. Paradoksalnie, wcale nie przekłada się to na poczucie, że z innej miski lepiej bym się najadła. Obie miski puste, mam w życiu nowy cel – uszczęśliwianie siebie, bo uszczęśliwianie innych, choć całkiem nieźle mi wychodzi, na dłuższą metę jest męczące i unieszczęśliwia mnie samą…

Spotkałam się z koleżankami, przegadałyśmy wiele godzin, cudowny czas, złapałam się na tym, że potrafię bardzo barwnie opowiadać, kolejny raz wciągu 24 godzin usłyszałam, opowiadając o moim życiu, że powinnam napisać książkę. Może to jest element celu, jakim jest uszczęśliwianie mnie samej. Mąż uważa, że za dużo mówię, że ciągle paplam. Że niepotrzebnie rozmawiam z innymi o moich sprawach, o dzieciach. Może dlatego, że on nie rozmawia, odreagowuje potem wrzeszcząc na mnie (i na innych).

Kupiłam dla Młodszego kolorowe skarpetki, jedna w jeżyki, a druga w jabłuszka, obie w podobnej tonacji. Młodszy skakał z radości, bo uwielbia kolorowe skarpetki, dziś znów chodził w dwóch różnych. Dla męża kupiłam skarpetki w jamniki, a on powiedział, że absolutnie nie zamierza ich nosić, bo woli skarpetki jednolite, dwie takie same. Odparłam, że kompletnie pod tym względem nie pasujemy do siebie. Nawet w gustach skarpetkowych się mijamy. Pan Żuraw i Pani Papla.

Prztyczki

Siedzę na pustym dworcu w S.

Za sobą mam najbardziej upokarzające momenty w życiu (a przede mną może jeszcze większe upokorzenia).

Czekałam na telefon od męża, miało być tak romantycznie, ekscytująco… Skończyło się moim wyjazdem do szpitala, gdzie po tym, jak cudowna pani doktor przytuliła mnie, życząc powodzenia, trafiłam na ludzi zupełnie pozbawionych empatii, kolejny raz przekonując się, że nie można oceniać po pozorach, że doktorat z jakiejkolwiek dziedziny medycyny nie daje w żaden sposób gwarancji empatycznego traktowania pacjenta. Szacunku do pacjenta. Tego mi zabrakło. I tak, o drugiej nad ranem, wyszłam ze szpitala z poczuciem upokorzenia i nierozwiązanym problemem. Snułam się z walizką i dwiema torbami, próbując dojść do jakiegoś miejsca, gdzie będę mogła usiąść i znaleźć drogę do jakiegoś hotelu lub na dworzec. Niosłam walizkę w ręce, bo stukające kółeczka mogłyby obudzić mieszkańców, ale momentami ciężko było ją dźwigać i chwilami prowadziłam ją terkocząc prawie tak głośno, jak mewy nad moją głową (a może rybitwy, sama nie wiem).

Zaczęło padać. Usiadłam na mokrej ławce. W tym mieście nie ma hoteli, najbliższy jest 5,5 km od centrum, tyle nie byłam w stanie przejść z walizką i problemem. Wpisałam adres dworca. Kilometr. Dam radę. Wstałam i ruszyłam przed siebie, całe szczęście, że ze szpitala poszłam we właściwą stronę  (mało się nie zabijając na nierównym chodniku, bo oświetlenia wokół budynków szpitalnych brak). W pewnym momencie musiałam skręcić. Na przeciwko mnie szedł wysoki chłopak w szarej bluzie, padało coraz mocniej. Gdy mnie mijał, powiedział dobry wieczór, odpowiedziałam, a on zapytał, czy mam chusteczkę. Miałam, ryczałam przecież od dłuższego czasu (moje łzy zapewne nie robiły żadnego wrażenia na przedstawicielach służby zdrowia, którzy sprawiali wrażenie bardzo niezadowolonych z tego, że oczekuję ich pomocy i że ośmieliłam się wykazać jakąkolwiek wiedzą w tym temacie). Chłopak powiedział, że musi się wysikać i po to mu chusteczka. Zobaczył moje łzy, walizki i zapytał, czy pokłóciłam się z mężem. Zaprzeczyłam i rozpłakałam się jeszcze mocniej. Trudno mi było wytłumaczyć mu, że wyszłam właśnie ze szpitala, w którym nikogo nie obchodziło, że wychodzę w egipskie ciemności i na deszcz (a mieli świadomość, że mieszkam 700 km dalej i że jestem bez samochodu, że do szpitala przyjechałam taksówką, najdroższą taksówką w moim życiu, że mam wracać do domu autobusem), że idę na dworzec i że będę chciała jak najszybciej wrócić do domu, do męża. Chłopak uprzedził mnie, że dworzec może być zamknięty. Mimo to stwierdziłam, że pójdę w jego stronę, licząc na jakąś wiatę lub cokolwiek zadaszonego, pod czym będę mogła schronić się przed rzęsistym deszczem. Pożegnaliśmy się. Doturlałam się do dworca. Złapałam za klamkę, był zamknięty. Na szczęście niedaleko był zadaszony przystanek. Usiadłam na ławce, spojrzałam na telefon i zauważyłam, że na dworcu ktoś się kręci, przygląda się. Po dwóch minutach podszedł do mnie mężczyzna i zapytał, czemu tak wcześnie przychodzę na dworzec, opowiedziałam o szpitalu, w którym mnie nie przyjęli, a on odparł, że w tym szpitalu nie lubią nikogo przyjmować. Wpuścił mnie na dworzec, otworzył wejście do toalety, byłam bardzo pozytywnie zaskoczona, że pomyślał o tej toalecie. Siedzę wiec teraz na dworcu, najbliższy pociąg mam za dwie godziny, jak przyjedzie na czas, to będę wracać potem autobusem razem z mężem.

Taszcząc bagaże i jeszcze cięższe upokorzenie miałam sporo czasu na przemyślenia. Jedno wiem na pewno, wszystkie te sytuacje, zwłaszcza ta najbardziej upokarzająca, są jak prztyczki Pana B., który z góry daje mi znać, że pora uporządkować moje życie, że pora uporządkować naszą relację, a na drodze do jej uporządkowania stoi pan K., stoję ja sama. Więc przyjmuję te prztyczki i w uszach rozbrzmiewają czytania z poprzedniej niedzieli: moc bowiem w słabości się doskonali.

Wiem, że w mojej słabości chcę opierać się na ramieniu męża. Wiem, że jeśli na kogokolwiek będę mogła liczyć, to tylko na niego. A on, jeśli nie będzie mógł mi pomóc, będzie po prostu przy mnie trwał. A to wystarczy, bym znalazła w sobie siłę. Bym dała radę.

Kiedy zastanawiałam się, co mam zrobić, przez myśl przeszło, by zadzwonić do pana K., był tylko 50 km dalej, może nie mógłby przyjechać, choć gdybym mu powiedziała, co się dzieje, zrozumiałby i może jednak przyjechałby. Wracając w deszczu do hotelu (najpierw szukałam całodobowej opieki medycznej w okolicy hotelu, bo zgodnie z internetowymi informacjami miała się tam znajdować, ale portier wyprowadził mnie z błędu i poinformował o najbliższym szpitalu oddalonym o 30 km), mimo tego, że było już po 22.00, wybrałam numer pana K., a on nie odebrał. Nie oddzwonił. Zadzwonił mąż, wypłakałam mu się z moją bezsilnością w słuchawkę i wróciłam do hotelu, świadoma, że muszę coś zrobić, a nie do końca wiem co i jak.

Spakowałam się, zamówiłam taksówkę, zaczęłam czytać książkę i powzięłam bardzo mocne postanowienie wyrzucenia pana K. z mojego życia na zawsze. I nie ma znaczenia ten cudowny seks, jego perlisty śmiech i umiejętność słuchania. On nie jest moim filarem, nie mogę na niego liczyć i nawet nie mam takiego prawa.

Chciałam wtulić się w męża, poczuć jego dłonie na włosach, wiedzieć, że jest przy mnie i mam prawo oczekiwać jego wsparcia w każdej chwili. Nie zadzwoniłam już do męża, pewnie myśli, że zasnęłam licząc, że problem sam się rozwiąże. Nie chcę go stresować. Muszę odwołać umówioną na dziś kosmetyczkę, zwrócić bilet na autokar, którym nie pojadę. Ale za to wieczorem będę mogła, bardzo na to liczę, zasnąć przy mężu i obudzić się przy nim w naszą kolejną rocznicę ślubu (o ile nie spędzę tej nocy w szpitalu, zbierając kolejne upokarzające sytuacje do kolekcji).

Takich prztyczków mi było trzeba, żeby móc zestawić panią doktor (z obdrapanymi paznokciami i sercem większym, niż dworzec w S., której uścisk na drogę sprawił, że byłam w stanie znieść wszystko, co stało się później) z pielęgniarką (wyglądającą jak z katalogu fartuchów, elegancko uczesaną i ubraną, za to obojętną, a wręcz okrutną w formułowanych wobec mnie uwagach), doktora nauk medycznych (zupełnie obojętnego na mój problem, ironizującego i nie widzącego w tym nic złego, odsyłającego mnie na deszcz w środku nocy) z pracownikiem dworca (który wyszedł na deszcz, by mnie zaprosić do środka i pomyślał też o otworzeniu dla mnie toalety), męża (który ciągle mnie wkurza, ale wiem, że mogę do niego zadzwonić o każdej porze i że choćbyśmy się nawzajem w różnych kwestiach rozczarowywali, będzie przy mnie trwał) z panem K. (który tej nocy stał się dla mnie zupełnie nikim).

Już wiem, po co mi była ta podróż. Żeby Pan B. mógł mnie uraczyć tymi wszystkimi wspomnieniami, pozwolić mi się pławić w tęsknocie, wyobrażeniach, a potem pozwolił mi samej zobaczyć, jak wyglądałoby moje życie, gdybym mogła liczyć tylko na pana K., na którego liczyć się nie da.

A młodszy dziś zadzwonił i trajkotał ze mną przez ponad godzinę. I wśród różnych pozytywnych informacji, które mi przekazał, jedna była jak kolejny prztyczek: założył dziś dwie różne skarpetki, jedną czerwoną, a drugą zieloną, bo już od rana czuł, że to będzie wyjątkowy dzień i że warto tę radość z wyjątkowego dnia podkreślić radosnymi skarpetkami. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ten prztyczek dotyczy mojej sformułowanej na piśmie myśli, żeby moje dzieci przypominały mojego studenta. Tego od skarpetek. Piszę – mam. Młodszy też lubi wyrażać emocje skarpetkami (a może przekazałam mu w genach moją miłość do wzorzystych pończoch, która u niego przekłada się na zamiłowanie do fantazyjnych skarpet).

Za oknem leje już bardzo mocno. Rzęsisty deszcz, który zastał mnie przy dworcu, zmienił się w ogromną ulewę. Czuję, że coraz bardziej marznę. Pan z dworca zrobił obchód, pokazał, gdzie znajdę gniazdko do podłączenia laptopa. Do pociągu jeszcze prawie 90 minut. Boję się tej długiej podróży, jeśli coś będzie się dziać, mam się zgłosić na najbliższy oddział chirurgii ogólnej. Ta…. Najpierw muszę wysiąść z pociągu, a potem taki oddział zlokalizować. Choć może nawet w odwrotnej kolejności.

Nie zdążyłam kupić dla męża prezentu na rocznicę. Myślałam nad biletami na jakiś koncert, wiem, że dwa przyszłoroczne koncerty sprawiłyby mu ogromną radość, ale wolałabym to z nim uzgodnić. Nie mam dla niego żadnego drobiazgu, zakładałam, że coś kupię jeszcze przed wyjazdem, a teraz siedzę na pustym, zamkniętym dworcu, upokorzona, zawstydzona, a jednak szczęśliwa, że nie muszę siedzieć na deszczu, że Pan B. zawsze wysyła mi kogoś, kto pomoże. Wierzę, że wszyscy, których spotkałam w S. mieli dla mnie jakieś przesłanie. Kierowca taksówki uświadomił, że lepiej było nie przyjeżdżać samochodem, na miejscu trudno się jeździ, zwłaszcza nocą, koszt taksówki nie przekroczył kosztu paliwa z domu nad morze, na szczęście. Sikający chłopak jeszcze mocniej pozwolił zrozumieć, że absurdem był samotny wyjazd, uciekanie, skoro tak mocno potrzebowałam być z mężem, niecierpliwie odliczając czas do jego telefonów. Ciepła pani doktor pokazała, że można po prostu być człowiekiem, uściskać kogoś, kto tego bardzo potrzebuje, jeśli nie można mu w żaden inny sposób pomóc. Pielęgniarka pokazała, że wygląd nie czyni z nikogo profesjonalisty, a lekarz, że stopnie naukowe również. I jeszcze pracownik dworca, który kojarzy mi się z rozciągniętym swetrem (mój mąż lubi rozciągnięte swetry), z trollem o złotym sercu (bo ma takie uszy, a młodszy, jak się urodził, wyglądał właśnie jak troll). Moja ostatnia chusteczka jest zupełnie mokra. W laptopie kończy się bateria. Muszę znów do toalety, potem podłączę laptopa. coraz zimniej mi. Mąż już na pewno wstał, ale nie mam śmiałości do niego zadzwonić i opowiadać mu o wszystkim, co mnie spotkało i czego się jeszcze obawiam. Zacznę od toalety.

A, bilansu na kartce nie musiałam robić, znalazłam taki, który jakiś czas temu zrobiłam i nadal jest aktualny. Nic się nie zmieniło. Najlepszym wyjściem jest wyjście pana K. z mojego życia. Na amen.

Amen.

Edit: mój problem się rozwiązał, jakby tylko czekał, aż podejmę właściwe kroki, aż wyciągnę właściwe wnioski… Teraz waham się, czy wsiąść do pociągu, czy wrócić do hotelu… Nie wracam. Do niczego już nie powinnam wracać, jadąc do męża jadę do nowego rozdziału naszego życia. Nie wiem, jakie jeszcze spotkają mnie upokorzenia, ale te, których dziś bałam się bardzo (mając ich przedsmak) już mi nie grożą. Będzie inaczej i wierzę, że będzie lepiej, moc bowiem w słabości się doskonali, teraz rozumiem, o jakiej słabości była mowa….

Wietrznie

Długo nie mogłam zasnąć. Czytałam, czekając, by wziąć leki, kiedy minie odpowiednio dużo czasu po wypiciu drinka. Ku własnemu zaskoczeniu, rano wstałam bardzo wcześnie, umyłam włosy, czytałam, wysłałam wiadomość do trenera, by przypomnieć, że dziś nie będziemy na treningu, zadzwoniłam do męża i poszłam na śniadanie. To była dobra decyzja, na sali było tylko kilka osób, spokojnie zrobiłam kawę, nałożyłam jedzenie na talerz i usiadłam przy najmniejszym stoliku. Za oknem zapowiadał się słoneczny dzień, choć cały czas czułam przejmujące zimno.

Przebrałam się, spakowałam torbę i wyszłam na spacer. Wiało bardzo mocno. Szłam po kamienistej plaży, uświadamiając sobie, że jeśli się pośliznę i coś mi się stanie, albo po prostu fala zmyje mnie z kamieni, to nikt tego nawet nie zauważy. Za każdym razem zastanawiałam się, gdzie postawić stopę, by bezpiecznie przejść.  Pusto, słonecznie, wietrznie i strasznie zimno. Znalazłam miejsce, w którym rozłożyłam koc, usiadłam na nim, wyjęłam książkę i zanurzyłam się w świecie spóźnionej kochanki. Morze szumiało bardzo głośno. Skończyłam książkę i spojrzałam na niebo. Wszystkie chmurki i obłoczki układały się w jeden kształt. Złośliwość natury, wiatru albo mojej własnej wyobraźni… Po niebie przesuwały się różnych rozmiarów penisy…. Wiatr rozwiewał je i przywiewał kolejne. Skończyłam książkę. Sięgnęłam po następną. Nie wiem, jakim kluczem kierowałam się wybierając lektury na wyjazd, po „Spóźnioną kochankę” sięgnęłam przypadkiem, a jej lektura sprawiła, że mimo różnicy wieku (i jeszcze mimo paru innych różnic), odnalazłam sporo siebie w głównej bohaterce. Pomyślałam, że to znów nie jest przypadek, że ta książka i ta bohaterka chcą mi coś przekazać. Największą lekcją było zaakceptowanie samej siebie, akceptacja nieuchronnej starości i przemijania, pogodzenie się z samą sobą i korzystanie z każdej chwili życia.

Następną książką był tomik opowiadań, dziwnie mi było znów odnaleźć kawałek siebie i w obcojęzycznym tekście wpaść na polskie słowo „mamusia”, skonfrontować się z problemem, o którym wczoraj rozmawiałam z przyjaciółką.

Uciekałam od zastanawiania się, jaką jestem żoną, matką, kochanką… A moje problemy dogoniły mnie, morze szumiało, leżałam patrząc na przesuwające się po niebie penisy i od czasu do czasu miałam poczucie jakiejś budującej refleksji, nie tylko pod wpływem lektur, które, tak sądzę, wcale nie były przypadkowe, choć sięgając po każdą z nich nie miałam pojęcia o ich treści.

Zadzwoniłam do mamy, rozmawiałyśmy chwilę, ale szumiące morze bardzo utrudniało rozmowę. Zmarzłam, leżąc w dżinsach i długiej bluzie, patrząc, jak ludzie w skąpych strojach kąpielowych wchodzą do morza, wiatr zerwał mój kapelusz, złapałam go, zebrałam kocyk, książkę i ruszyłam do hotelu. Przy wyjściu z plaży omal nie zostałam staranowana przez matki z dziećmi i ojców wnoszących po schodach wózki i notorycznie uderzających owymi wózkami w moje stopy. Kolejka do wyjścia z plaży. Kto by pomyślał. W torbie miałam dwa banany i wodę, zastanawiałam się, czy zatrzymać się gdzieś na obiad. Zauważyłam wolne stoliki w restauracji, w której byłam z panem K., weszłam i usiadłam przy innym stoliku, choć ten, przy którym kiedyś siedzieliśmy, był wolny. Kelnerka przyniosła mi menu. Obiegłam wzrokiem wszystkie strony. I jeszcze raz. Coś dziwnego się działo. Szukałam kurczaka po chińsku, którego jadł pan K. i nie mogłam go znaleźć. Przejrzałam menu jeszcze raz. I znów nic. Pan K. pogardliwie wypowiedział się o pomidorowej, jakoś nie mogłam jej tam zamówić, wiedząc, że będzie odbiegać od mojego ideału zupy z prawdziwych pomidorów, z listkami świeżej bazylii i prażonymi migdałami. Kelnerka podeszła do mojego stolika. Stanęło na ogórkowej i plackach ziemniaczanych. Obiad podano błyskawicznie. Jak poprzednio. Jadłam i patrzyłam, jak restauracja się zapełnia. Kilka stolików dalej siedziała kobieta, może w moim wieku, zgrabna blondynka, obok niej około 10-letnia dziewczynka i 15-letni chłopiec, który ciągle zerkał w moją stronę. Zastanawiałam się, czy może mieszkają w tym samym hotelu, co ja, albo może skądś się znamy, może chłopiec chodzi do szkoły z moim synem… Przy stoliku obok siedzieli dziadkowie z pięciolatką, pani bardzo rzeczowo zamówiła przecedzany rosół dla dziewczynki, żeby nie było żadnych warzyw. Po chwili usłyszałam, jak dziewczynka marudzi, że ona nie je z mięsem, że nie chce i nie będzie tego jadła. Jakbym słyszała starszego. Pomyślałam, że tak łatwo jest uznać, że to rozkapryszone dziecko, a nie wziąć pod uwagę wszelkich nadwrażliwości smakowych czy węchowych, że nie zawsze wszystko jest takie, na jakie wygląda.

Moja nadwrażliwość węchowa dała mocno o sobie znać przez ostatnie dni, dziś najintensywniej w zderzeniu z ludźmi wysmarowanymi kremami z filtrem. Nie znoszę ich zapachu, a krem atakował mnie na plaży, na spacerze, w restauracji, wszędzie pełno ludzi i tego specyficznego zapachu. Przypomniało mi się, jak kiedyś kupiłam krem do twarzy z serii, która bardzo mi odpowiadała (testowałam krem na noc i inne produkty), niestety, nie zwróciłam uwagi na to, że krem na dzień był kremem z filtrem, a jego zapach sprawił, że użyłam go tylko jeden raz. Wracałam powoli do hotelu, nadciągała burza. Miałam ochotę na czekoladę, ale w żadnym sklepie nie mieli mojej ulubionej. Kupiłam coś innego, wróciłam do pokoju, zrobiłam kawę, zasłoniłam zasłony i wpakowałam się do łóżka, słuchając grzmotów, wiatru i coraz mocniej uderzającego w okna deszczu.

Dostałam smsa od koleżanki. Wzruszyłam się. Jeden z moich studentów, cudowny, mądry i wrażliwy człowiek, zostawił coś dla mnie na pożegnanie. Będzie mi go bardzo brakowało. Jego podejścia do literatury i do gramatyki, bogatego zasobu słownictwa, delikatnego głosu, którym potrafił wygłaszać zdecydowane opinie, jego różnorodnych i niesamowitych skarpetek… Może przez te skarpetki dostrzegałam w nim bratnią duszę, ze względu na moje zamiłowanie do pończoch, wzorków i koronek, których poza mną (i panem K.) i tak nikt nie oglądał i nie doceniał. Jestem w tym wieku, że na moich studentów patrzę z jakąś matczyną czułością, a na niego zwłaszcza, może z jakimś poczuciem, że chciałabym, by moi chłopcy choć w części byli tacy, jak on. Taktowni, wrażliwi, spokojnie reagujący na trudne sytuacje, wytrwali w realizowaniu swoich marzeń i pogłębianiu zainteresowań.

Potrzebowałam dziś takiego pozytywnego akcentu. Od rana miałam wrażenie, że już wszystko za mną, że już na nic nie czekam, że teraz tylko mogę trwać w tym, co mnie otacza, nie oczekując niczego i przyjmując to, co życie mi przynosi. Jakbym zupełnie zapomniała, że życie może też przynosić dobre rzeczy.

Burza minęła. Skończyłam pić kawę. Zastanawiam się, dokąd przeniesie mnie kolejna książka, z jakim tematem każe mi się zmierzyć. Idę zrobić owocową herbatę, taką, jaką uwielbia Młodszy.  A potem, zgodnie z sugestią przyjaciółki, zanim sięgnę po książkę, zrobię bilans, taki na kartce, plusy i minusy, może będzie łatwiej decydować albo pogodzić się z niemożnością podjęcia decyzji.

Piña colada i szpilki

Popołudnie rozpoczęło się deszczem. Wyszłam na spacer w bluzie i w kapeluszu, wiatr rozwiewał mi włosy. Dotarłam nad morze gdy padało. Stałam, patrzyłam na opustoszałą plażę, morze wyglądało tak, jak powinno, kolorystycznie, zapachowo, dźwiękowo – wszystko było takie, jak powinno, a może po prostu takie, jak oczekiwałam. Wracałam do hotelu długą trasą, rozłożyłam się z książką w łóżku, porozmawiałam z przyjaciółką na czacie, poszłam na kolację i tym razem usiadłam przy większym stoliku, tuż przy wejściu, mając nadzieję, że nikt się nie dosiądzie. Po kolacji nie miałam już ochoty na spacer, chciałam poczytać w ogrodzie, ale deszcz uniemożliwiał mi to. Zabrałam książkę i wyszłam do baru, zapomniałam, że jest mecz. Zamówiłam drinka, zła na siebie, że nie mogę go wypić w ogrodzie z powodu deszczu, że nie mam śmiałości zabrać go ze sobą do pokoju, że wolałabym kończyć książkę, niż oglądać mecz, bo wybieranie między Francją a Belgią przypomina wybieranie między mężem, a panem K. Siedziałam przy stoliku najbardziej oddalonym od telewizora. Panowie siedzący przede mną odwracali się co jakiś czas w moją stronę, a ja z trudem powstrzymywałam się, by wypić jednym haustem drinka udającego Piña coladę. Wysłałam mężowi zdjęcie drinka z ekranem telewizora w tle, zapytał o wynik, zdziwiłam się, że sam nie ogląda meczu, bo on też czuł wewnętrzne rozdarcie, ze względu na pro-francuskie i pro-belgijskie zainteresowania. Gdy zaczęła się przerwa z radością otworzyłam książkę. Podniosłam znad niej głowę we właściwym momencie i zobaczyłam gola Francuzów. Na wyświetlaczu telefonu pojawiła się wiadomość od męża, który wreszcie mógł do mnie zadzwonić, wyszłam z baru z ulgą. Wysokie szpilki i mokry chodnik to dość ryzykowne połączenie, zwłaszcza po alkoholu. Dałam radę. Miałam ochotę zostać w szpilkach, zdjąć wszystko inne i zadzwonić do męża. Wideo-rozmowa była tylko połowicznie wideo. On widział mnie, ja go nie widziałam. Przeszkadzało mi to. Potrzebowałam go zobaczyć, nie tylko słyszeć.

Przyjechałam z lekką walizką i bagażem problemów, które przytłaczają mnie na co dzień. Chciałam uciec. Przez trzy dni udawać, że żyję beztrosko, wdycham zapach morza, czytam książki, piję drinki, troszczę się o samą siebie. Ale ten bagaż jest niczym skorupka ślimaka, zawsze ze mną.

A wspomnienia dobijają się coraz mocniej, coraz wyraźniej. Wbijają w duszę, jak ostre szpilki. Coraz wyraźniejsze.

***

Zastanawiałam się, czy pan K. będzie chciał jeszcze się ze mną zobaczyć, mając do pokonania 50 km w jedną stronę, wścibską rodzinę na miejscu i wszelkie inne zobowiązania. Nie liczyłam na wiele, ale miałam taką nadzieję. Zadzwonił, że przyjedzie. Za godzinę. Na godzinę. Stałam nad walizką pełną pończoch i zastanawiałam się, które wybrać, czarne, białe, czarne, białe… Pamiętam, że założyłam czarne, z szeroką manszetą, pas był czarny, koronkowy. On wszedł do pokoju, prysznic, łóżko i seks, który określiłabym mianem najlepszego w życiu (ciekawe, że niemal każdy seks z nim zasługuje na taką nazwę). Pamiętam, że ku mojemu zaskoczeniu, nie rzuciliśmy się na siebie od razu, choć wiedzieliśmy, że mamy mało czasu. Taka zaskakująca delikatność, a potem pasmo orgazmów. Kiedy brał prysznic, opowiadał o ciotce mającej nadwrażliwy węch (to tak, jak ja – pomyślałam, a on zmywał z siebie wszelkie ślady naszego łóżkowego spotkania), gdy pojechał, wtulałam się w mokry ręcznik, próbując odnaleźć choć cząstkę jego zapachu. I pamiętam, że miałam kompletnie w nosie, czy ktoś widział go wchodzącego bądź wychodzącego z mojego pokoju, czy ktoś słyszał moje krzyki, liczyła się tylko każda wspólnie spędzona sekunda. A potem ta świadomość, że wpadam zupełnie w rolę kochanki. Ze wszystkimi konsekwencjami, z niemożnością zadzwonienia o dowolnej porze, niemożnością wysłania zdjęcia, nawet, jeśli przedstawiało ono tylko kawałek koronkowej manszety na moim udzie, niemożnością trzymania się za ręce na spacerze, niemożnością zasypiania i budzenia się przy nim. Nie wiem, na ile te wszystkie niemożności były dla mnie dotkliwe. Czułam się atrakcyjna, pożądana, spełniona. Ten alkohol to może jak wspomnienie tego, że chciałam pić w jego towarzystwie, ale nie było takiej możliwości. Robiłam dla niego wszystko, czego zapragnął. A teraz robię coś dla siebie.

***

Zarezerwowałam termin u kosmetyczki na czwartkowe przedpołudnie. Może fachowe dłonie poradzą sobie z moimi paznokciami, które najchętniej ukrywałabym teraz w kieszeniach bluzy.

Szukając ciekawych ofert SPA chciałam znaleźć takie, w którym nie będzie dzieci. Znalazłam. Chciałabym tam pojechać z mężem choć na dwa dni, choć na jedną noc. Może po to, by mieć wspomnienia, które zatrą smak i zapach innych wspomnień. Trzymać go za rękę, próbując utrzymać równowagę w wysokich szpilkach na nierównym chodniku, zasypiać i budzić się przy nim, pić razem francuskie wino i jeść belgijską czekoladę, kochać się z poczuciem, że jestem z właściwą osobą i na właściwym miejscu.

Tylko gdzieś na dnie duszy pozostaje obawa, że nawet, jeśli będę mieć takie wspomnienia, to one nie sprawią, że te wcześniejsze zblakną, że przestaną ranić, jak ostre szpilki. Nie da się topić wspomnień w alkoholu, bo one doskonale potrafią pływać.